sobota, 21 grudnia 2013

Część 157 - Ile wart jest spokój?




Aleksander (Samuel)

Wczorajszy dzień był jak co dzień, noc jak co noc. Szczerze miałem już dość pozycji na jeźdźca, ale jakoś nie dało się nic z tym zrobić. Próbować próbowaliśmy, ale nawet na łyżeczkę Amandzie coś nie pasowało. Zaczynało mnie to wkurwiać coraz bardziej. Pokochałem piękną kobietę, z szalonymi erotycznymi pomysłami i bez tematu tabu… Moje rozmyślanie przerwał dzwonek do drzwi.
– Otworzysz? – zapytała Amanda z kuchni.
– Oczywiście – wytarłem usta serwetką. Moja narzeczona zawsze składała serwetki w wymyślne wzory i stawiała obok zastawy. Chyba chciała być perfekcyjną panią domu. Przypomniały mi się te dobre, cudowne chwilę z nią spędzone. To gdy mnie uczyła posługiwać się sztućcami. Autentycznie nie miałem nigdy problemów z nożem i widelcem, ale w chwili, gdy widelców było kilka, to już zaczynały się schody. Amanda była kobietą, która udowodniła mi, że rybę je się dwoma widelcami, a krewetki nie są takie złe, pod warunkiem, że są w panierce. Uśmiechnąłem się ciepło do tych wspomnień i otworzyłem drzwi, przy których stałem.
– Witam – powiedziałem do matki Amandy, która stała przede mną. – Skąd pani wiedziała, gdzie mieszkamy? – zapytałem i stanąłem na progu, by móc zamknąć za sobą drzwi.
– To nie było takie trudne, mój ulubiony zięciu – wyszczebiotała, była pod lekkim wpływem.
– Jedyny – poprawiłem ją. – Jestem twoim jedynym zięciem.
– Zięciu poratować powinien przyszłą teściową pięćdziesiątką – stwierdziła nagle.
– Mowa o złotówkach czy taka miarka pół setki pitnej? – postanowiłem zapytać, jednocześnie zapinałem guziki bladozielonej koszuli.
– Złotówkach – wysłowiła się po dłuższej chwili.
– Gdzie są chłopcy? – zapytałem. Ostatnimi czasy widzieliśmy maluchów trzy dni temu. Odwoziliśmy ich do szkoły i rozmawialiśmy z wychowawczynią.
– Nie wiem – odpowiedziała. – Gdy wczoraj wróciłam do domu, to już ich na podwórku nie było.
– Zostawiłaś ich na podwórku? Na ile? – zapytałem przejęty.
– Za pięćdziesiąt złotych powiem – zaszantażowała mnie.
– Za pięćdziesiąt sekund cię znokautuję – zagroziłem i usłyszałem otwieranie drzwi.
– Co tu się dzieje? Kto przyszedł? – zapytała Amanda.
– Nie denerwuj się – powiedziałem do narzeczonej.
– Jak mam się nie denerwować? Co ty tu w ogóle robisz, do cholery? Jak się tu dostałaś? – dopytywała Amanda.
– Jak to jak, taksówką. Pan czeka, aby mu zapłacić – odrzekła kobieta i skierowała palec wskazujący na podjazd.
– Nie będziemy za nic płacić. Nie dawaj jej czasem żadnych pieniędzy – ostatnie zdanie skierowała do mnie. – Dasz raz i nigdy się nie odczepi od nas – dodała.
– Jesteś niewdzięcznym bachorem. Należy się coś matce za to, że ci pieluchy zmieniała, myślisz, że twój ojciec coś nad tobą robił. Będziesz miała swoje, to zobaczysz jak to jest.
– Proszę opuścić nasz próg – zażądałem.
– Ale czym? – zapytała kobieta.
– Bo za moment nie wytrzymam. Puszczą mi nerwy i wyjdę z siebie – syknęła Amanda przez zęby.
– Uspokój się – poleciłem.
– Jak ty się do matki odzywasz, córeczko, nie pamiętasz już, ile dla ciebie robiłam.
– Opłacę pani taksówkę powrotną – zadecydowałem. – Kochanie, podasz mi portfel z komody? – zapytałem, ale było to pytanie wyraźną prośbą.
– Nie, niech idzie na piechotę. Nikt jej tu nie zapraszał. Jak ty w ogóle wyglądasz, od ilu dni zakrapiasz? – zapytała Amanda.
– Spójrz lepiej na siebie, jak ty wyglądasz. Jak tania dziwka. W czerwonej, śliskiej koszuli nocnej, sięgającej do połowy tyłka.
– Nie twoja sprawa w czym chodzę i w czym sypiam – powiedziała z uśmiechem na ustach moja narzeczona.
– Myślisz, że ile potrwa ta wasza wielka miłość. Sponsor kiedyś się tobą znudzi albo ty sponsorem.
– Dość tego, proszę stąd odejść. Niech pani poczeka przy taksówce, za moment ją opłacę – wtrąciłem się i złapałem Amandę za ramię.
– Puść mnie. Nie będzie mnie szmata obrażała pod moim domem.
– Uspokój się. Uspokój się, powiedziałem. Amanda do cholery! Ogarnij! – warknąłem, jednocześnie trzymając ją za oba ramiona, by czasem się nie rzuciła. – Uderzysz zwykłą szmatę, niefortunnie upadnie i pójdziesz siedzieć jak za człowieka. Nie warto sobie plamić rąk. Właź do domu – zadecydowałem i otworzyłem drzwi. Wepchnąłem Amandę do wewnątrz i zatrzasnąłem drzwi.
– Spokojnie – powiedziałem do niej i wyjąłem z komody w przedpokoju portfel i kluczyki. Kluczyki odłożyłem na komodę, a portfel wsunąłem do kieszeni. – Już się uspokoiłaś? – zapytałem i spojrzałem na Amandę.
Stała oparta o ścianę, z rękoma splecionymi na piersi. Głowę miała spuszczoną, chyba płakała. Właściwie to z pewnością płakała, bo łzy same spływały jej po policzku.

– Chodź tu do mnie – szepnąłem do niej i otoczyłem ją ramieniem. – Będzie dobrze, będę zawsze przy tobie. Nie płacz, proszę – szepnąłem jej do ucha i pocałowałem w czubek głowy. Wiedziałem, że nie powinienem niczego przed nią ukrywać i powiedzieć jej o zaginięciu braci, ale nie chciałem jej teraz dokładać więcej zmartwień.

5 komentarzy:

  1. Matka Amandy nie ma żadnych skrupułów. Dobrze że Aleks jest przy narzeczonej w takich chwilach. E.

    OdpowiedzUsuń
  2. Klara pewnie jeszcze nie raz złoży im,,taką" wizytę.Aleks dobrze się zachował,bo Amanda była mocno wytrącona z równowagi.

    OdpowiedzUsuń
  3. Co za matka za wódkę to by chyba nawet dzieci sprzedała, jak mozna nie wiedzieć gdzie znajdują się własne dzieci

    OdpowiedzUsuń
  4. Klara przegięła, chyba wódka przeżarła jej mózg. Ona ma gdzieś to co dzieję się z jej dziećmi. Zostawiła chłopców na podwórku i nie przejmuje się, nie ma ich to trudno.

    OdpowiedzUsuń
  5. To się Klara pokazała z najgorszej strony jaka była możliwa.Nie powinna się matką nazywać,jak można własne dzieci zostawić na podwórku i mieć w nosie co się z nimi dzieje.

    OdpowiedzUsuń