wtorek, 19 listopada 2013

Część 105 - Hubert Witanow, czyli mąż, ojciec i korepetytor



Hubert (Iwan)

Angelika kontra Amanda, a do tego wszystkiego jeszcze Magdalena. Zastanawiałem się, która jest dla mnie ważniejsza. Nie wiedziałem tego, dlatego sięgnąłem do wspomnień. Magdę skreśliłem od razu. Gdyby coś dla mnie znaczyła, to bym jej nie zdradzał. Pozostała więc Angela i Amanda. Jedna siedziała grzecznie na zajęciach szkolnych, a druga nie dawała znaku życia po tym "gwałcie". Martwiłem się o nią, ale w obawie o moje dzieci postanowiłem nie kontaktować się z nią jako pierwszy. Zabawne, że teraz pragnąłem by zadzwoniła, a kiedyś zignorowałem jej telefon z powodu korepetycji Angeliki. Wtedy był dzień… takie coś co jest po nocy i przed nocą. Czasami człowiek uważa, że dni są za długie, bo on już pada z nóg w południe. Ja z kolei uważałem, że są za krótkie, zawsze mi brakowało czasu. Teraz też zajmowałem się trzema rzeczami na raz, a jeszcze ten telefon ciągle dzwonił. Piąty raz na ekranie mojego Samsunga wyświetlił się tyłek w stringach NY, na zdjęciu widoczne były także uda, a na każdym z nich znajdowała się czerwona kokardka.  Postanowiłem odebrać…
– Co jest mała?
– Hubert, mam kłopoty. W szkole – mówiła zadyszana i tak z przejęciem.
– A ja w pracy, wypijemy za to drinka wieczorem jeśli chcesz. Będzie on albo na smutki, albo na radość, że sobie poradziliśmy z przeciwnościami. – Stanąłem przed oknem, z dziesiątego piętra miałem piękny widok na całe miasto, ludzie wyglądali jak mrówki, a samochody były jak pudełka zapałek.
– Hubert! – ryknęła Amanda i tym wyrwała mnie z rozmyślań.
– Co mała?
– Przyjedź do tej szkoły, proszę – stękała dalej bez sensu. – I zabierz mnie stąd. Nudzę się.
– I to są te twoje kłopoty? Nuda? Chciałbym się teraz nudzić, wiesz?
– To się ponudzimy razem, w łóżeczku u mnie – zaproponowała, a mnie na samą myśl zrobiło się gorąco i to na tyle, że musiałem poluzować krawat i odpiąć górny guzik mojej fiołkowej koszuli.
Już miałem przystać na propozycje tej blond piękności ze sporą dozą inteligencji i kształtnym biustem, ale usłyszałem jak drzwi od mojego gabinetu otwierają się, a w nich staje dziewczyna ubrana w czarne śliskie dresy i niebieską bluzę z kapturem. Kaptur oczywiście miała na głowie co nieszczególnie mi się podobało.
– Spóźniłaś się, jak zwykle zresztą – rzuciłem w jej kierunku, a rozmowę telefoniczną zakończyłem bez najdrobniejszego pożegnania.
– Sorry, w sklepie kolejka była – odpowiedziała i usiadła przy jednym z biurek. W pomieszczeniu były aż trzy.
– Po cholerę było tam wchodzić? Jak chcesz sobie połazić po sklepach to wychodź wcześniej z domu by zdążyć – zwróciłem jej uwagę i usłyszałem jak położyła zeszyt przed sobą, po czym zaczęła szeleścić jakimś papierzyskiem.
– Po batonika... nie czepiaj się 5 minut cię nie zbawi. Chcesz gryzka –  zapytała wyciągając batonik w moją stronę, bo zacząłem się wtedy już do niej zbliżać.
– A, co mi tam. Dawaj! – powiedziałem z entuzjazmem i chapłem jej połowę. Pewnie ugryzłbym więcej, ale dalej był już papierek i jej palce.
– Ej! – krzyknęła z oburzeniem. – Moje dwa pięćdziesiąt – dodała.
– Naprawdę dobre, dzięki. – uśmiechnąłem się do niej niby sztucznie, ale wewnętrznie byłem szczęśliwy i spokojny. Przy żadnej innej kobiecie tego nie odczuwałem, nigdy wcześniej, ani przy żonie, ani nawet przy matce, a już z pewnością nie przy Amandzie. Puściłem do tej małolaty jeszcze oczko i oddaliłem się.
– Więcej cię niczym nie poczęstuje, jesteś za łapczywy – stwierdziła z taką uroczą minką.
–  No co, szybciej zjesz, szybciej zaczniesz odpowiadać na moje pytania, ty materialistko. Co tam ostatnio przerabialiście? – zapytałem chwytając za to coś pogniecione, ulane czymś, sztywne od tego ulania. Tak czy inaczej ona zwała to zeszytem.
– Te takie krzyżyki – odpowiedziała z uśmiechem i dumom w głosie, ale ja nie podzielałem jej radości w tej chwili. Chciałem przybrać surowy wyraz twarzy, ale mi to się nie udawało, przybrałem więc minę ironisty i cynika za razem.
– Chyba na religii, a ja mała nie pytam o religię. O matmę mi chodzi.
– No o matmie mówię. Pozioma kreska i pionowa, i one miały strzałki, i się zaznaczało kropki na x i y.
– A te x i y to co to są? – zapytałem z nadzieją w glosie i usiadłem na biurku, przy którym siedziała, lewym bokiem do niej.
– Kreski? – odpowiedziała pytająco. Momentalnie zmienił mi się nastrój, byłem jednak cały czas opanowany, ale postanowiłem jej tego mojego opanowania nie okazywać. Ta dziewczyna doprowadzała mnie do skrajnych emocji i uczuć, miała prawo o tym wiedzieć skoro były jej zasługą. Wstałem energicznie z biurka, trzasnąłem zeszytem, który wcześniej przeglądałem. Spadł on tuż obok jej dłoni co sprawiło, że natychmiastowo ją schowała pod biurko.
– Kreski to ja ci za moment mogę z prezentować, na dłoniach od linijki – warknąłem ostro.
– Tak, tak jasne. Już wiem to były te no... ości! – wykrzyknęła dumna z siebie.
– Ości? – zapytałem z niedowierzaniem i myślałem, że ją rozniosę, przecież dzieci w podstawówce wiedzą jak się zwie prosta z podziałką, zaznaczonym kierunkiem i punktem zerowym, a ta mi tutaj pajaca z siebie strugała.
– No, jakoś tak, nie? – zapytała tak całkiem normalnie, zwyczajnie.
Nie wytrzymałem, musiałem się przespacerować, podszedłem do parapetu, popatrzyłem z góry na to zabiegane mrowisko ludzi, samochodów i innych takich. Zrobiłem łyk zimnej kawy, bo stała obok moich rąk, które dotykały zimnego drewna.
– Ości, oci, osi – Angela prawiła sama do siebie w tym czasie i usilnie starała sobie przypomnieć prawidłową nazwę. Postanowiłem jej nie przeszkadzać i dać czas do namysłu. – Hubert już wiem! – wykrzyknęła uradowana. – To były osie! – dodała nie ciszej.
– No tak, a jak inaczej się je zwie? –zapytałem odwracając się w jej kierunku. Kubek już zostawiłem w spokoju bo i tak był opróżniony do ostatniej kropli tej czarnej cieczy.
– Osie liczbowe?
– Jeszcze inaczej. Może mała podpowiedź, co to jest oś? Z czego jest zbudowana? – zapytałem, a Angela już otwierała usta by udzielić odpowiedzi. Spodziewałem się jednak jaka to będzie odpowiedź więc zapobiegawczo ją przystopowałem. –Jak mi powiesz, że ze strzałki to ci... – Przy ostatnich słowach pogroziłem jej palcem.
– Kres... kreś...wykres to był chyba – odpowiedziała po dłuższej chwili.
Nie rozumiemy się – stwierdziłem. Wziąłem więc kartkę z mojego biurka, narysowałem prostą kreskę i strzałkę skierowaną w prawo jej końcu. – Co to jest? – zapytałem spokojnie kładąc kartkę na blat biurka przy którym siedziała. Patrzyła tak raz na karteczkę, raz na mnie, znów na karteczkę, znów na mnie. – Angela nie mamy całego dnia – przypomniałem jej.
– Wiem... no, ale nie, bo mnie okrzyczysz, ale dla mniej to jest kreska ze strzałką. Nie pamiętam jak to się nazywało – wyznała smutno, z taką minką, że normalnie kariera w tatrze to przed nią otworem nie stała, z góry było widać, że to tak specjalnie ją przybrała.
Oparłem sobie brodę na kciuku, palcem wskazującym popukałem się w czubek nosa, ot tak, dla uspokojenia. Jednak nie przyniosło to żadnego rezultatu. Postanowiłem przestać nad nią stać. Zająłem miejsce naprzeciw tej młodej damy.
– Dlaczego ty znowu nieprzygotowana przychodzisz? Co ty masz innego do roboty niż nauka? – zapytałem
– Bardzo dużo rzeczy, ale ja to pamiętałam, ale mi wyleciało jak tu weszłam, bo to wszystko ma podobne nazwy i głupie nazwy – odpowiedziała, a ja myślałem, że za moment ją normalnie zdzielę.
– Angela, ja cię mogą uczyć. Wytłumaczyć ci jak nie rozumiesz, ale ty podstaw nie znasz. Wiesz jak to jest z matematyką? To nie jest jak polski i historia, że nauczysz się na pamięć zaliczysz, zapomnisz i potem możesz się nie uczyć kilku rozdziałów pod rząd, a piętnasty znowu na pamięć. – Starałem się tłumaczyć dokładnie i rzeczowo. – W matematyce jeden rozdział jest zależny od drugiego. Jeśli dzieciak nie nauczy się dodawać, to i dzielić nie będzie potrafił. Jeśli nie wiesz co to jest oś, to powiedz mi co to jest prosta w takim razie? – zapytałem, ale już nawet nie liczyłem na prawidłową odpowiedź.
– To jest kreska, odcinek bez końców.
– Odcinek bez końców? – powtórzyłem po niej, ale pytająco. – To w takim razie co to jest odcinek?
– To kreska z końcami. Prosta z końcami. – Miotała się, ale zdała się być pewna ostatniej z odpowiedzi.
– Ma dwa końce i żadnego początku. Tak jak twoja edukacja, według ciebie oczywiście – zakpiłem delikatnie.
– Ma koniec i początek, no o to mi chodziło – wyjaśniła, a ja patrzyłem się na nią i byłem coraz bardziej załamany.
– Weź kartkę, jest w szufladzie – poleciłem. – Długopis też jest, bo ty oczywiście nie pomyślisz by takie coś wziąć – dodałem po chwili, bo kartkę już miała przed sobą, ale siedziała i się w nią lampiła, zamiast pomyśleć, że będzie po niej piśmić.
– Nie, bo mam, ale czerwony, taki od ciebie. – Uśmiechnęła się do mnie radośnie, a ja tak sztucznie do niej, tak wymuszenie i złośliwe.
– Jak chcesz jeszcze kilka długopisów to bierz, są tam takie w biurku z logiem firmy – powiedziałem zaczepnie. Otworzyła wszystkie szuflady po kolei, poprzeglądała, wreszcie raczyła się odezwać.
– Za długopisy dziękuje, mam jeszcze ten zapas od ciebie, ale notesikiem i zapalarką nie pogardzę – odrzekła zamykając z trzaskiem te wszystkie szuflady co je wcześniej pootwierała, a do kieszeni już władowała zapalniczkę z logiem firmy mojej żony i teścia.
– Oś liczbowa – prosta, na której wyróżniono zwrot i punkt O zwany zerowym oraz ustalono odcinek jednostkowy. – Napisałem to zdanie na kartce i przeczytałem na głos, potem posunąłem ją po biurku w jej kierunku.
– Ładnie piszesz – stwierdziła.
– To jak wygląda taka oś? Narysujesz ją teraz ładnie? – dopytywałem jakbym mówił do pięciolatki.
– Tak!
Po chwili już patrzyłem na jej dzieło. Prosta pozioma, ze strzałką w jedną stronę.
– I co dalej? – zapytałem.
– I kreski, i podpisze „X”, tak pod tą strzałką – tłumaczyła i kreśliła jednocześnie.
– Nie jesteś w przedszkolu, po dwie z każdej strony starczą, nawet po jednej. – Ostudziłem z lekka jej zapał.
– Dobra, dobra.
– Brak „o” zwanego punktem zerowym. Jesteś inteligentna, a nie potrafisz na spokojnie narysować tego co ja opisałem? – zapytałem wpatrując się w dzieło tego małoletniego Picassa jednocześnie, bo to nawet równe nie było. Nie pomyślała, przecież o linijce.
– No, a co źle?
– Za przeproszeniem jaja sobie robisz, czy się dokądś spieszysz!? – teraz już podniosłem delikatnie głos, ale po chwili tego pożałowałem, przecież nie powinienem tak postępować, to była tylko młoda dziewczyna, której nikt nie wpoił żadnych zasad.
– No przecież narysowałam.
– Ale co to jest prosta i odcinek to nadal nie wiesz?
– Prosta nie ma początku i końca, a odcinek ma początek i koniec – oznajmiła pewnie.
– Mało matematycznego języka używasz, nie bądź prostacka, co?
– Ale ja nie umiem tego matematycznego slangu.
– To się naucz. Będę wymagał byś się go nauczyła na pamięć.
– Ty też nie mówisz do końca po polsku. – Angela postanowiła mi pojechać, no bo przecież atak jest najlepszym sposobem obrony.
– Na następną lekcje ładnie wypiszesz co to jest punkt, odcinek, prosta, układ współrzędny. I bez dyskusji, a od mojego polskiego wara, tak? Kto tu ma kogo uczyć?
– Nie unoś się, bo ci żyłka pęknie. Nauczę się.
– Przy czym wy dokładnie jesteście? – zapytałem
– Przy układzie współrzędnych.
– I co na nim robicie? – postanowiłem dopytać.
– Zaznaczamy punkty i rysujemy proste i piszemy punkt zerowy, a czasem jest kilka punktów i mamy je połączyć i się robi na przykład trójkąt i jego pole, albo czasem z tego no, pitagorasa liczymy.
– A właśnie, co się oblicza pitagorasem? – zapytałem niespodziewanie.
– Przekątną. Najczęściej przekątną, a czasami jeden z tych boków co są do siebie prostopadłe – odpowiedziała.
– Oj nie kochanie, to nie jest przekątna typowo, choć przy prostokątach i kwadratach nią bywa, ale już przy rąbie nie.
– Ale my tylko trójkąty – wytłumaczyła się pośpiesznie.
– A trójkąt ma przekątną? – zapytałem zaczepnie.
– To się chyba jednak inaczej nazywało.
– No to jak w końcu?
– Przyprostopadła?
– Pytasz czy odpowiadasz?
– Odpowiadam.
– Pewna?
– Tak.
– Tylko się dobrze zastanów, bo jak nie trafiłaś to przyleje – oznajmiłem i dla zapewnienia chwyciłem linijkę, która leżała cały czas na biurku, a z której Angela ani razu nie skorzystała, no bo po co się trudzić, prościej rysować odręcznie, a że krzywo… ona się tam tym nie przejmowała.
– Ta, jasne. Przyprostokątna. Stój nie! Przyprostopadła.
– O nie jest ona przekątną? Nie bywa nigdy? – dopytywałem i bawiłem się tym kawałkiem plastiku na jej oczach. – Powiedz mi konkretnie co obliczacie pitagorasem, a ja wezmę twój zeszyt, a mi się pomyl to naprawdę się zdenerwuje. Ty mnie jeszcze zdenerwowanego nie widziałaś – uprzedziłem.
– No boki tego trójkąta jak są dane dwa to trzeci można wyliczyć. I ten trójkąt musi być prostokątny.
– A jeśli jest równoboczny, albo równoramienny to nie możemy użyć pitagorasa do obliczenia czegoś?
– To wtedy go ciach na pół i się da – oznajmiła uradowana.
– No widzisz, jednak jak nad tobą groźba takiego ciach jakimś cosiem wisi to lepiej ci się myśli i lepiej ci się z twojej wiedzy korzysta. A jak jest prostokąt, to nie możemy z pitagorasa korzystać?
– Możemy, to wtedy trzeba mu przekątną nakreślić i wtedy się da.
– A przy trapezie? Równoramiennym – dodałem po chwili, że o równoramienny mi chodzi.
– To dwie przekątne narysować
– No tak, tak też można, ale rusz główką. Gdybym zechciał mieć wszystkie trójkąty prostokątne, to co wtedy z tym trapezem? Da się czy nie da? – zapytałem i podsunąłem jej pod nos rysunek trapezu, który właśnie wykonałem. Mój był równiutki, bo przy użyciu linijki.
– No to mówię, że go na cztery podzielić.
– Przez przekątne?
– Eheś.
– Wtedy nie będą wszystkie prostokątne. – Zwróciłem jej uwagę.
– A nie czekaj to w tym latawcu było. Ale w rąbie to ja nie wiem.
– A może będą co? Jak sądzisz? – podpuszczałem ją odrobinkę.
– Przekątna jest dobra na wszystko – stwierdziła nawet nie spojrzawszy na rysunek.
– Nie na to.
– To co z tym trzeba? Z tym się nie da i tyle.
– Może inaczej jeśli trapez jest równoramienny to jego przekątne są zawsze w stosunku do siebie takie, że przecinają się pod kontem prostym, co znaczy inaczej pod kontem dziewięćdziesięciu stopni, a co gdy trapez jest nierównoramienny?
– To się nie da. – Dla Angeli zawsze jak rozwiązania trzeba było się doszukiwać, to go po prostu nie było, by się nie musieć wysilać, ale jeśli się na nią nacisnęło, to potrafiła ruszyć łbem i wpaść na prawidłową odpowiedź, a wtedy miała w oczkach takie wesołe ogniki, że jednak sama potrafi, taka radość.
– Da się – zapewniłem.
– Nie umiem.
– Oj, biedactwo – zadrwiłem z niej delikatnie.
– Żebyś wiedział.
– Wyobraź sobie, albo lepiej narysuj trapeza co ma krzywe ramiona. – poczekałem aż narysuje. – I poprowadź dwie wysokości. Tylko nie byle gdzie
– Wiem przecież.
– No i co masz?
– Mam.
– Dwa trójkąty prostokątne i? – starałem się wyciągnąć z niej prawidłową odpowiedź.
– Prostokąt.
– No to go jak trzeba ciachnąć? – zapytałem tak po jej języku.
– Na pół, przekątną! – odpowiedziała znów taka wesolutka, niczym dziecko co wygrało na loterii durną zabawkę, z której pocieszy się pięć minut, a potem o niej zapomni, ale ja miałem nadzieję, że ona nie zapomni.
– Super, normalnie jestem dumny. Mam teraz dla ciebie nagrodę. Zadowolona?
– Tak – odpowiedziała w chwili, gdy ja wstawałem.
– No to super. – Minąłem ją, podszedłem do komody przy drzwiach po słuchawki,, porządne rażąco zielone. – Pasują ci do telefonu czy nie? – zapytałem.
– Pasują – odpowiedziała po rozpakowaniu i sprawdzeniu.
– Ale słuchać w nich muzyki na tel to grzech, w mp3 jeszcze w dodatku. Proponuje taki dodatek . – Siedziałem na biurku obok niej i wyciągnąłem z kieszeni mp4, też porządne i pod kolor słuchawek, od zawsze ceniłem markę SONY. – Na tym można słuchać też w formacie MPEG – dodałem. – Musiałem odpakować by mi koleś przerobił na polskie menu, ty po angielsku to chyba nie zbyt nie? – wyjaśniłem i zapytałem za jednym zamachem.
– Daje rade.
– A buziaka mi dasz?
– Chciałbyś – odrzekła z uśmiechem, by mi jeszcze bardziej tą odmową dowalić. Nie przejąłem się jednak zbytnio jej odmową, nadstawiłem policzek. Poklepała mnie po nim dłonią, raz nawet tak mocniej, że aż pomyślałem, czy by może jednak nie zrezygnować.
– O to ci chodziło, że się tak nadstawiasz? – zapytała, ale w tym samym momencie jej wargi dotknęły mojego lekko zarośniętego policzka. Przez chwilę byłem najszczęśliwszym człowiekiem na tej całej kuli ziemskiej, a przynajmniej tak mi się wydawało, dopóki nie usłyszałem.
– Ceść tato! – Zobaczyłem Szymona, który biegnie w moim kierunku. Złapałem go, podniosłem do góry.
– Cześć mistrzu – powiedziałem do chłopczyka i spojrzałem na moją żonę.
– Co tu robicie? – zapytał Szymek.
– Tatuś pomaga – zaczęła Magda, ale się na chwilę zawiesiła tak znacząco. – Dziewczynie z matematyki, prawda Hubert? – zapytała i rzuciła we mnie nienawistnym spojrzeniem.
– Tak, tak. Wy się chyba nie znacie. To jest Angela, a to moja żona Magda. – Mówiłem i robiłem małemu samolot jednocześnie. Kątem oka widziałem jak Angela podaje rękę mojej żonie, która już zdążyła podejść do biurka. Magda jednak nie odwzajemniła uścisku, a zmierzwiła Szymkowi włosy i się nadal na mnie gapiła.
– Mój mąż nie ma za grosz klasy. Tyle lat tłumaczenia i nigdy się nie nauczy, że żonę przedstawia się pierwszą.
– Korzystałem z zasady, że pierw przedstawia się młodszą osobę starszej, nie oszukujmy się nie masz już piętnastu lat – dogryzłem jej nieco, ale sama sobie na to zasłużyła. W sumie to była tylko jej wina.
– Bez różnicy... – powiedziała przeciągle Angela i starała się załagodzić sytuacje. – Jak się pani czuje urażona to może jeszcze raz się zapoznamy, tym razem pani pierwsza?
– Ale twoja koleżanka tez nie ma klasy. Daj jej dodatkową lekcje na mój koszt. To starsza osoba lub osoba wyższej rangi decyduje, czy chce się przywitać z młodszą lub osobą rangi niższej. Podobnie jak to mężczyznę przestawia się kobiecie, ale to kobieta pierwsza podaje dłoń. – Znów się zaczęła wymądrzać.
– Magda skończ – powiedziałem ostrzej.
– Pani to jest chyba tylko starsza – pojechała mojej żonie Angelika, a ja się uśmiechnąłem, właściwie to delikatnie zaśmiałem, choć chciałem się opanować, ale nie potrafiłem. Angela w tym czasie już cyckała lizaka, którego nie wiem skąd wytrzasnęła, a ja postawiłem Szymona na biurku pozwoliłem mu na siebie z niego skakać. Mały to dosłownie uwielbiał. – Jeśli pani się czuje urażona, to naprawdę możemy jeszcze raz, tak od początku, jakby pani dopiero weszła – zaproponowała znów Angelika, bo chyba jej cisza zaczęła ciążyć.
– Nie, ja się nie czuje urażona. Mój mąż upokarza mnie tyle razy, w ciągu jednego tygodnia, że naprawdę, ten jeden raz więcej nie sprawi mi różnicy.
– To dobrze, też nie miałam ochoty na szopkę – stwierdziła małolata.
– A może Hubert ja tobie przedstawię twoją koleżankę, co? Jak się przywitasz? – pytała Magda zaczepnie, bo obrała sobie teraz mnie za cel do psychicznego znęcania się.
– Wolałabyś tego nie widzieć – odrzekłem pewnie, a Angela w tym czasie wcinała lizaka i przenosiła wzrok to z Magdy na mnie, to ze mnie na nią.
– Masz racje, wolałabym – Przyznała mi racje, moja żona, jak jeszcze nigdy dotąd. – Przyszliśmy tylko podać zaproszenie. Szymon się uparł bo pewnie nie wrócisz na noc. W przedszkolu jest przedstawienie – dodała po chwili.
– No właśnie, tato. plose – powiedział Szymuś zeskakując z biurka tym razem na podłogę i wyjął z kieszeni zaproszenie.
– Dziękuje.
– Przyjdzies? – zapytał i wlepił we mnie te swoje oczka tak podobne do oczysk jego matki, a mojej żony, że aż nie potrafiłem w nie dłużej patrzeć. Odwróciłem wzrok, wrzuciłem zaproszenie do biurka i odpowiedziałem synowi:
– Jeśli będę miał czas to tak, postaram się być.
– Przyjdzie – wtrąciła się Angela.
– Nawet nie zobacył kiedy to. Nie psyjdzie, on nigdy nie psychodzi. Mamo chodźmy juz stąd – powiedział Szymonek i chwycił Magdę za rączką.
– Dobrze synku. Do widzenia mężu i... koleżanko mojego męża – pożegnała się moja żona.
– Ej, mały, on przyjdzie, zobaczysz – prawiła Angelika i uśmiechała się do mojego syneczka, który pomachał jej na pożegnanie i opuścił wraz z tym okropnym babskiem moje miejsce pracy.
– Poszli, to na czym skończyliśmy? – zapytałem Angelikę. Aha już pamiętam, na buziaku – odpowiedziałem sam sobie i usiadłem na biurku, tuż obok niej, tak samo jak siedziałem wcześniej.
– Wyjmij to – poleciła mi Angela
– Co? Przecież nic nie jem, możesz się nie krępować i nawet w usta całować.
– Zaproszenie wyjmij – powiedziała wymownie.
– Po co?
– Nawet nie zobaczyłeś kiedy.
– I tak nie będę miał czasu tam być
– Pójdziesz – naciskała dalej na mnie, a mnie już to zaczynało wkurzać. Co jej tak na tym zależało, przecież to był mój i Magdy syn, a nie jej.
– Nie lubię takich spędowisk.
– Co mnie obchodzi czy lubisz? Pójdziesz tam, bo cię ten fajny, mały, w loczkach o to prosił.
– Ja naprawdę lubię teatr i występy artystyczne, ale profesjonalne, a nie w przedszkolach i szkołach gdzie dzieci się wygłupiają i przestawiają każdy, możliwy tekst – wyjaśniłem dosadniej i wstałem z biurka, bo na całusa nie mogłem już liczyć. Wiedziałem, że ktoś się zjawi i wszystko zepsuje, a że była to moja żona to zepsuła po dziesięciokroć. – Jeszcze niektóre sobie plenią. Nie wytrzymam tam, zrozum – dodałem najbardziej przekonywująco jak tylko potrafiłem i oparłem się łokciami o biurko, naprzeciwko niej.
– To ja nie wytrzymam tu. Więcej się nie pojawie, bo nie lubię matmy.
– To co innego, a ten mały jest fajny tylko w połowie, bo tylko w połowie jest mój. Wystarczy, że co drugą sobotę spędzam z nim pół dnia w skate parku pomimo zimy.
– Kretyn jesteś – oznajmiła i wstała z miejsca.
– Angela, to jasełkowe przedstawienie. Musiałbym tam iść z Magdą.
– No i super, nieważne jakie, ważne, że twój syn tam gra. Nie musiałbyś iść z nią. – Dla niej wszystko było takie proste, a w rzeczywistości to wszystko było cholernie skomplikowane, poza tym ja nie miałem ochoty na dziecinadę teatralną.
– Musiałbym, ona zawsze chodzi na jego występy.
– Możesz iść osobno, kto ci każe z nią stać? – zapytała i też oparła się o biurko łokciami. Miałem jej usta na kilka centymetrów od moich, a sytuacja była nieodpowiednia by je całować. Co za perfidnie złośliwy los!
– Musze zachowywać pozory, to moja żona.
– Pozorant.
– Gdybym nim nie był, nie byłbym tu gdzie jestem. Czasami trzeba się ugryź w język, schować dumę do kieszeni i przejść przez życie – powiedziałem i odchyliłem się od tego biurka, usiadłem na krześle, oparłem się wygodnie. – Rozumiesz co mam na myśli?
– To po co ja mam udawać, że umiem to badziewie jak pół życia siedzę na ulicy? – zapytała się mnie. – I tak nic z tego nie będzie, no chyba, że tak jak ty znajdę kogoś kto mi zapewni to wszystko, otworzy drzwi do kariery i wielkich pieniędzy! – zaczęła się nakręcać, a mnie zaczynało to wkurzać.
– Siadaj – poleciłem ostro.
– Pójdziesz? – zapytała.
– Siadaj – powtórzyłem jeszcze ostrzej, ale ona nie usiadła, oparła się o parapet, który znajdował się obok niej.
– Ty możesz wszystko, jesteś młoda. Możesz zawalczyć o swoją przyszłość, by była inna niż teraźniejszość, by twoje dzieci nie siedziały pół dnia na ulicy. Ja spieprzyłem sprawę, zaczynałem walkę i zawsze się poddawałem, w chwili, gdy się wydawało że już jest ok, że już tylko prosta do mety. Może po prostu nie umiem pracować na swój rachunek, wolę na cudzy. – Mówiłem szczerą prawdę, ale ostro, niemal krzyczałem, ale tak po cichu. – Ty jesteś inna niż ja, masz charakter, miej jeszcze ambicje, a osiągniesz wiele – dodałem delikatniej, jakby prosząco, bo chciałem by osiągnęła wszystko o czym tylko marzy.
– A teraz olewasz tego szkraba, co mu tak zależy, żebyś chociaż na jeden głupi występ przyszedł. Nie wierze, że jesteś aż taka pizda, żeby nie wystać tam tej godzinki. Ten mały też ma ambicje, co mu się ulatniają, jak mieszasz go z błotem.
– Nie mieszam go z błotem. Stanęliśmy na buziaku daj w drugi policzek, a zajrzę kiedy jest to przedstawienie – powiedziałem chcąc załagodzić sytuacje.
– Nie zajrzysz, a pójdziesz! – krzyknęła w chwili gdy do niej podchodziłem. I to tak głośno krzyknęła, że aż mnie to zaskoczyło.
– Za w policzek zajrzę, za taki konkretny w ustka pobiegnę, zostanę do końca i będę bił brawa – powiedziałem opierając dłoń na zimnej szybie tuż za jej plecami. Czułem jej oddech na moich ustach, moje tętno przyśpieszało, serce biło spokojnie, miarowo, ale zdawało się mocniej uderzać.
– Ale z ciebie frajer– Stwierdziła.
– Nie mów tak, jestem przecież tylko mężczyzną – wyszeptałem i liczyłem, że w końcu jej usta spotkają się z moimi.
– Nie, nie jesteś.
– Mam ci udowodnić? – zapytałem i nie czekając na odpowiedź ciągnąłem dalej: – Czekaj udowodnię. – Odsunąłem się od niej o krok i zacząłem rozpinać rozporem.
– Cześć ojciec – usłyszałem głos mojego drugiego syna. Pośpiesznie zapiąłem guzik i zamek błyskawiczny moich dżinsów.
 – Kurwa, czy ty się nigdy nie nauczysz pukać! – warknąłem.
– Nie krzycz na niego – wtrąciła się po raz kolejny tego dnia Angelika, a mnie to zaczynało już  grubsza irytować.
– Ja po trzy dychy, zaliczyłbym z kolegą jakieś kino, pizze – wyjaśnił mój synalek.
– A ja nie jestem bankiem – rzuciłem w jego kierunku i oparłem się obok Angeli o parapet.
– Ale oficjalnie ojcem, to dasz? – zapytał Marcel.
– W tygodniu nie ma kina, i wypadów. Masz się uczyć. Ja mam dość twoich wyskoków. Co ty w ogóle tutaj robisz, to nie po drodze z twojej szkoły?
 – Nie wziąłem kluczy i tak, a Mama będzie za dwie godziny – odpowiedział.
– I co, ty te dwie godziny zamierzasz w kinie przebimbać? – dopytywałem.
– Jeszcze na pizzy, bo film to tak z półtorej trwa – odpowiedział mi ten bezczelny szczeniak, którego jakimś cudem to ja spłodziłem, moim prywatnym, osobistym plemnikiem. Pewnie pijany ten plemnik był, że takie coś mi wyszło.
– Dam ci zapasowe klucze i na taksówkę. Tylko do domu masz dojechać, dobrze wiesz, że sprawdzę czy tam dotarłeś, tak? – zapytałem.
– No, ale… – starał się jeszcze dyskutować Marcel.
– Jakieś ale? – zapytałem wymownie.
– Na pizzę chciałem iść tak i do kina się umówiłem.
– Bez mojej i matki wiedzy, bez naszej zgody. Odmówisz się – stwierdziłem i dałem młodemu klucze do ręki.
– Nie odmówię.
– Przepraszam cię bardzo synek, ale ty się teraz ze mną nie zgadzasz i się mnie stawiasz czy tylko mi się wydaje tak? – zapytałem. – Ty znasz tą panią, nagle pomyślałeś, że ta pani to z kuratorium i ochrania prawa dziecka, czy jak, że sobie na tyle pozwalasz? – zadałem kolejne pytanie, bo na pierwsze nadal nie otrzymałem odpowiedzi.
– Nie czepiaj się go. – Stanęła w obronie mojego pierworodnego Angelika. – Mogę być i z kuratorium jak wtedy mu dasz te pięć dych.
–Ty się nie wtrącaj, a ty do domu śmigaj, tu masz na taksówkę. – Wyciągnąłem w jego stronę rękę z banknotem pięćdziesięciozłotowym.
– Tak, tak jasne już biegnę – zadrwił Marcel.
– A zrób mi inaczej niż mówię, to pierwsze co jak wrócę do domu, to tego konsekwencje poniesiesz.
– O siedemnastej będę – tłumaczył dalej mój synek.
– Nie o siedemnastej, a natychmiast!

– Pa, trzym się tatko – oznajmił i sobie wyszedł, a ja myślałem, że mnie krew zaleje na miejscu, że ścignę gówniarza i go rozszarpie o pierwszą futrynę jaka mi się natrafi. Miałem jednak wciąż nadzieje, że uczyni tak jak ja poleciłem, w końcu byłem jego ojcem.

3 komentarze:

  1. Hubert jest trochę za surowy dla tego Marcela ale co do Angeli to ma anielską cierpliwość.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale on surowy dla tych dzieci

    OdpowiedzUsuń
  3. Fakt, że jest dla Marcela surowy. Między Angelą, a Marcelem jest nieduża różnica wieku. Tylko, że Marcel to jego syn , a w Angeli nie widzi córki tylko kobietę.

    OdpowiedzUsuń